top of page

Pierwsza Wielka Australijska Wyprawa - dzień pierwszy.

O tym, jak i dlaczego trafiliśmy do Australii możecie przeczytać we wcześniejszych wpisach (zakładka "Jak my tu trafiliśmy").

Tu chciałam się skupić na jednej z najbardziej niesamowitych wypraw na jakich byłam, a zdecydowanie dla mnie najważniejszej.

Konkretne plany co do wycieczki wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii z nurkowaniem na rafie, pojawiły się gdzieś w okolicach sierpnia. Takie pierwsze przebłyski, że może to już czas, że pora na urlop, że już się trochę osiedliliśmy w tym miejscu, pozwiedzaliśmy na około prawie wszystko co się da, więc pora na większa imprezę. Plany całkiem się rozkręciły, kiedy trójka znajomych określiła się, że z chęcią do nas wpadną i pojadą z nami, a już na trzy miesiące przed wyjazdem zaczął się prawdziwy kocioł organizacyjny (którego opisywanie szczegółów Wam podaruje, bo to osobny rozdział).

A więc 26.12. 2019 wylądował samolot linii Scoots z Singapuru do Sydney i już byliśmy wszyscy w komplecie. Cała piątka gotowa na przygodę. Spotkanie oczywiście zostało tradycyjnie sumiennie opite (oj opite), wszyscy się wygadali, nacieszyli, natańczyli, naśmiali. Impreza do białego rana. Sąsiedzi nas nienawidzą.

Na drugi dzień należało zwiedzić trochę to słynne Sydney. Oczywiście, jeden dzień to zdecydowanie za mało. My mieszkamy tu ponad rok i może widzieliśmy 1/3 fajnych miejsc. Sydney to jeden wielki park położony na wzgórzach, po których schodzi się do malowniczych plaż i zatoczek. Na szczęście mieszkańcy tego miasta wpadli na znakomity pomysł, którym jest transport miejskimi promami wodnymi i już zwiedzanie staje jeszcze większą atrakcją, bo pod naszym domem znajduję się port, z którego w godzinkę można popłynąć do samego centrum tuż pod operę w ramach transportowej karty miejskiej za kilka dolarów! I dzięki temu nie dość, że zwiedzamy miasto z najbardziej atrakcyjnej strony, czyli sunąc szybkim promem przez sam środek miasta rzeką Paramatta River, to dodatkowo mamy frajdę z przejażdżki.

Uwielbiam geolokalizator Googla, to czego nie zapamiętam – pamięta on :D


Oczywiście przeszliśmy się wzdłuż najstarszej

dzielnicy The Rocks, pod mostem Harbor Bridge, wokół Opery (z obowiązkowym zdjęciem na schodach), a potem przesiedliśmy się na następny prom i pojechaliśmy na jedną z najbardziej popularnych, zaraz obok Bondi, plaż Manly, by przywitać się z Pacyfikiem.

Nie ma co się rozpisywać - przewodników, blogów i videoblogów o Sydney jest mnóstwo. Miasto, jak miasto. Ma swój urok. Może się podobać albo nie. Jest ogromne, kolorowe i tętniące życiem. Ale nie o Sydney jest ten wpis.

 

Dzień 1 Początki, Port Macquaire i zwierzątka.


Nadszedł dzień wyjazdu. Spakowani pod korek, campervan jak cygański tabor. W końcu 5 osób w busie, a w busie wszystko, dosłownie wszystko. Namioty, materace, poduszki i śpiwory, stolik, 5 krzeseł, dwie kuchenki gazowe, lodówka, trzy baniaki na wodę, całe wyposażenie kuchni na 5 osób, 2 parasole plażowe, prowizoryczna markiza (bo oryginalnej firma kurierska nie dowiozła nam na czas), terenowy prysznic, sprzęt do nurkowania, flaga polska i australijska, tony kremu do opalania i środków na owady, kapelusze z siatką na muchy, jedzenie, picie i rzeczy osobiste! No tabor! Wszystko to w ciągu następnych 10 dni zostało 40 razy przez ten samochód przewalone w tę i nazad.

Wydawałby się, że przejechanie 2.500 tys. km w trzy, cztery dni to dla wprawnych włóczykijów, gdzie dom wieziesz właściwie ze sobą, nie powinno być problem. A jeszcze, gdy mieliśmy na pokładzie zawodowego kierowcę w postaci Huberta, to już w ogóle jesteśmy na miejscu chwila moment. Przecież to jak przejechanie odcinka z Warszawy do Barcelony albo do Dubrownika, gdzie niektórzy robią tą trasę na raz, tudzież na dwóch kierowców. No tak, tylko autostrady w Niemczech czy Francji to nie autostrady w Australii. Te przypominają mi mocno polskie autostrady i to sprzed 10 lat. Najwyższa prędkość, jaką możesz tu miejscami osiągnąć to 110 km, drogi są nierówne i przystosowane raczej do bardzo popularnych tutaj terenówek 4x4 lub tzw. UTE, czyli tracków. Ponadto, łamanie prawa drogowego jest tu karane wysokimi mandatami i punktami karnymi, które w okresie świątecznym naliczane są dwukrotnie, a panowie policjanci się nie patyczkują, łapią gdzie chcą, jak chcą i kiedy chcą. Nie ma dyskusji. No i ostatnia rzecz. Kangury. Od mniej więcej godzin wieczornych, tak koło 17.00 do godzin wczesnoporannych, gdzieś do 6.00 rano, czas urzędowania mają kangury. Unikając upałów żerują sobie właśnie w tych godzinach i również o tej porze bardzo lubią wyskakiwać Ci przed samochód. Co jest bardzo niebezpieczne. Można to porównać do wyskoczenia dzika albo łosia (zależnie czy mówimy o tych małych kangurach wallaby czy tych ludzkiego wzrostu) i mniej więcej łączy się to z takim samym ryzykiem – od rozwalonego samochodu po wypadki śmiertelne, nie tylko dla kangura. Tak naprawdę podróżując po tym kraju, pierwsze 50 kangurów jakie zobaczysz, będą tymi martwymi na poboczu. Taka prawda i każdy przeżywa szok. Ale wracając do tematu – jazda po zmierzchu lub w nocy praktycznie jest niemożliwa, tzn. jest – tylko nie należy do najprzyjemniejszych i najbezpieczniejszych. Tym samym czas podróżowania w ciągu dnia się skraca, a w ogóle niemiłosiernie wydłuża i kilometrów ubywa bardzo powoli.

Nic to, założyliśmy więc plan, że pniemy się na północ, ile damy radę ujechać. I tak pierwszego dnia ujechaliśmy 600 km.

Śmignęliśmy sobie przez malownicze Central Coast, które słynie z przepięknych winnic ciągnących się aż po horyzont i z równie pysznego wina, następnie przez portowe Newcastle z największym portem przeładunkowym, jaki widziałam w życiu, by po kilkudziesięciu kilometrach spontanicznie odbić na wybrzeże do Reflections Holiday Park Seal Rocks na mała przerwę i lunch i dalej w drogę.

Zbliżając się do Portu Macquarie czułam pełne obawy. Aplikacja Fire Near Me wskazywała, że miasteczko otoczone jest kilkoma pożarami. Strasznie współczułam mieszkańcom. W tym porcie byliśmy jakieś pół roku temu. Miasteczko jest naprawdę bardzo fajne. I nie biedne, że tak powiem. Wybraliśmy się tam we dwójkę do szpitala koali, które funkcjonuje tam od 1973 roku i pomaga w ramach fundacji non-profit wszystkim potrzebującym zwierzakom, nie tylko koalom. Szpital jest niewielki (aczkolwiek obawiam się, że teraz mają tam bardzo duża ilość pensjonariuszy), opiekuni są wolontariuszami i starają się, aby zwierzęta - te które mogą - jak najszybciej powróciły na wolność. Misie i inni potrzebujący dostają imię od osoby, która takie biedactwo znalazła i miejsca, gdzie go znalazła i zostaje honorowym opiekunem do końca życia. Szpital utrzymuje się z hojności odwiedzających i datków. Jeśli chcecie pomoc to zapraszam tu: https://www.koalahospital.org.au/act-now/donate

Miasto warto zwiedzić również dlatego, że słynie z pięknej promenady, gdzie każdy może sobie pomalować swój własny kamień wedle uznania. Promenada ta kończy się w miejscu, gdzie rzeka Macqaurie wpada do oceanu, co daje niesamowity efekt, gdzie rzeka pcha się w jedną stronę, a ocean pcha fale w przeciwną.



Tu też zaczyna się szlak wędrowny fantazyjnie pomalowanych figurek misiów. A i tam pierwszy raz w życiu widziałam delfiny rzeczne! Popłynęliśmy na rejs po kanałach, właśnie żeby się z nimi spotkać i powiem Wam, że warto!!!! Chyba nie muszę mówić, że delfiny są czadowe?!


Ale niestety, tym razem nie dane nam było. Postanowiliśmy objechać Port obwodnicą. Ku uldze, nie widziałam żadnego pożaru ani nawet dymu, tylko kilka pogorzelisk przy drodze.

Plan był aby dojechać co najmniej na wysokość Bayron Bay – chyba najbardziej imprezowego i popularnego miejsca na wschodnim wybrzeżu. No i najdalej na wschód wysuniętego punktu kraju. Jednak musicie o czymś wiedzieć. Po pierwsze - camping to po krykiecie i rugby, najbardziej popularny sport uprawiany w Australii. Ozziki uwielbiają spędzać czas w swoich przyczepach, motor domach, namiotach i campervanach na łonie natury. Już od listopada zarezerwowanie jakiegoś campervana graniczy z cudem. Podobnie jest z miejscami campingowymi. Spora część jest płatna, trzeba rezerwować wcześniej miejsca, sporo miejsc ma ograniczenia, na przykład wjedziesz tylko z napędem na cztery koła lub możesz postawić swoją przyczepę, ale namiot obok już nie, nie można spać na terenie parków narodowych, a na pit stopach możesz odpocząć/spać tylko w samochodzie. A my - campervan z napędem na dwa koła i jeszcze dwa namioty, w dodatku polska cebula na pokładzie, więc ilość miejsc, gdzie mogliśmy przenocować już się ograniczała. Druga sprawa, pamiętajcie, że wzdłuż wybrzeża, gdzie na mapce powyżej są zaznaczone zielone tereny szalały pożary. Bardzo dużo dróg było zamkniętych, tak jak i parków i pól namiotowych. Więc wszyscy turyści musieli się pomieścić gdzieś na tym wąskim odcinku miedzy pożarami a oceanem. Szukanie miejsca do spania w kolejnych dniach stało się już elementem codziennych spontanicznych decyzji na zasadzie – o! Stój! Tu jest jakieś miejsce!

Już na wysokości Gold Coast dało nam się to we znaki. Miejsc brak. Dlatego postanowiliśmy zbliżyć się jak najbardziej do górskiej miejscowości Nimbin, która swoją drogą, ma także ciekawą historię.

Tego wieczoru, kiedy już porządnie zaczynało zmierzchać, zatrzymaliśmy się na tzw. rest stopie i w imię wyznawanej zasady mojego męża „Jak nie ma zakazu to znaczy, że można” rozbiliśmy się tuz przy drodze na niewielkim poletku, gdzie stało już kilka samochodów, dwa namioty, był kibelek kompostowy, jeden zadaszony stół i zbiornik na deszczówkę, ale resztki wody w środku nie nadawała się do niczego. Szybko rozbiliśmy swój mandżur, zjedliśmy kanapki na kolację i padliśmy spać jak dzieci. W nocy towarzyszyły nam dźwięki dzikiej Australii – skrzeki, trzaski i tuptanie. Nad ranem rozśpiewały się ptaki, rozkrzyczały papugi i „śmiejące się ptaki”, czyli bardzo głośnie kukabury, a pomiędzy nogami śmigały dzikie króliki!!! Tak! Króliki, nie zające – tylko puszyste, mięciutkie dzikie króliczki!


Tak zaczął się nasz drugi dzień, a o nim już wkrótce!

303 views2 comments
bottom of page