top of page

Dzień dziewiąty - Polskie Radio, Stare Auta i Farma Ranczera.

Ech...Niestety, trzeba było powoli wracać do Sydney. Przed nami prawie 2 tysiące kilometrów drogi powrotnej.

Smutno nam było opuszczać rajskie Airlie Beach, ale napełnieni dobrymi wspomnieniami, szybko się spakowaliśmy, zjedliśmy śniadanie w hostelowej kuchni i po wymeldowaniu ruszyliśmy w drogę. Tego dnia postanowiliśmy się bardzo nie spieszyć, ale i tak zrobiliśmy 520 km, więc w sumie cały dzień spędziliśmy w drodze. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas na małą przerwę i kawę albo sunęliśmy pustymi drogami podziwiając połacie outbacku, które mijaliśmy żując suszoną wołowinę i słuchając country. Sygnał radia co chwilę znikał (w końcu byliśmy na zadupiu) i co raz musieliśmy szukać nowej stacji, więc bardzo się zdziwiliśmy, gdy w pewnym momencie trafiliśmy na radio, które nadawało wiadomości w polskim języku! Polacy są wszędzie! 😊

Od czasu do czasu niebo ściemniało się i zaczynał padać, upragniony dla tej ziemi po długiej suszy, deszcz. Biorąc pod uwagę, że niechybnie zbliżamy się znowu do strefy pożarów, padające z nieba krople dawały nadzieję, że w końcu coś się zmieni. Ale też informacje, jakie do nas docierały nie były zbyt miłe. Po powrocie do Sydney chcieliśmy zabrać naszych gości do jednego z naszych ulubionych parków Paramatta Park, gdzie na drzewach wisi tysiące, ale to tysiące nietoperzy. Niestety, trzy dni wcześniej w Sydney było 47°C i zwierzątka te dostały udaru cieplnego i nie przetrwały. Na ziemi leżało ich setki. Daruję Wam zdjęcia, bo są dość przykre.


I tak trochę z duszą na ramieniu, ale trochę też podekscytowani jechaliśmy dalej odkrywać Australię. Tym bardziej, że plan na powrót był taki, aby nie jechać wybrzeżem, tylko właśnie trochę wbić się w głąb lądu, żeby zobaczyć, jak to się żyje w tym „innerlandzie”. Ale najpierw trzeba było się znowu wydostać z turystycznej strefy, więc póki co jechaliśmy tą samą drogą. co kilka dni wcześniej, tylko w odwrotnym kierunku. Po kilku godzinach znaleźliśmy się ponownie przed Rockhampton (tam, gdzie przekraczaliśmy zwrotnik Koziorożca), ale tym razem zaciekawiły nas znaki kierujące na „Capricorn Caves”. Gorąco było strasznie, więc spacer po chłodnych wnętrzach jaskiń mógł przynieść trochę ochłody. Niestety, nie dane nam było. Zwiedzanie jaskiń jest tylko z przewodnikiem, a on poszedł już sobie do domu, a po za tym godzinna wycieczka kosztowała 40$ za osobę, więc trochę drogo. Ale dzisiaj żałuję, że nie zdecydowaliśmy się tam zostać na nocleg i jednak zwiedzić te jaskinie, bo na zdjęciach wyglądają niesamowicie.

Za to po drodze mijaliśmy cmentarzysko starych samochodów. Był to wjazd na czyjeś rancho (o czym informował znak: „Smile, you are in camera”), ale nie mogliśmy się opanować, żeby nie zrobić kilku zdjęć. Bo klimat był nieziemski.

Ruszyliśmy dalej. Musieliśmy ominąć miasto i szukać powoli noclegu. Znowu WikiCamps i Google zostało uruchomione na trzy telefony i zaczęły się poszukiwania. Tu za drogo, tu za daleko, tu zaraz będzie ciemno, tu nie ma toalety, tu za dużo ludzi itd. W końcu rzuciła mi się w oczy nazwa Alkoomi Adventure Farm. Prawdziwa, australijska farma?! Czemu nie?! Szybki telefon z trasy czy jest miejsce i jaka cena (jednie 5$ za osobę!!!) i już wieczorem rozbijaliśmy się u przesympatycznych Ozzików! Swoją drogą fajnie się na to odludzie jechało:

Jakie to było piękne miejsce! Gospodarz zadbał o każdy szczegół. Pod wiatą w ranczerskim stylu stał wielki drewniany stół z ciężkimi krzesłami, ściany wiaty ozdobione były starymi narzędziami do znakowania bydła, konną uprzężą i informacjami o powstaniu farmy i ich właścicielach. Obok stała piękna, stara komoda, a troszkę dalej grill oraz kranik z deszczówką. Za ogrodzeniem przechadzały się konie, gdzieś na pastwisku w oddali pasło się bydło, tuż obok było fantastycznie przygotowane miejsce na wspólne ognisko (niestety, obowiązywał totalny zakaz palenia ognia),a pod nogami kręciły się ogromne, ale łagodne pasterskie psiska i jeden mały zaczepno-obronny. Ponadto wszystko eko, zbiorniki na wodę, panele słoneczne, recykling i jak najmniej chemii.

Rozbiliśmy nasze namioty, rozstawiliśmy nawet po raz pierwszy naszą markizę, pod którą na krzesełkach przy stoliczku i małej lampce, mogliśmy chronić się przed ciepłym, przelotnym deszczem lub podziwiać rozgwieżdżone niebo i chłonąć ciszę. Ale co było najlepsze?! Steki. Świeże, najprawdziwsze, australijskie steki prosto z farmy. Za 5$ każdy dostał paczuszkę z kawałem mięsa i kiełbaskę, a na rano kupiliśmy 12 świeżych, dopiero co zebranych. wiejskich jaj! Jak to smakowało.....


Późnym wieczorem przenieśliśmy się pod markizę naszego samochodu, żeby napić się piwka i już nikomu nocą nie przeszkadzać swoim gadaniem. Popatrzyliśmy na gwiazdy, poklepaliśmy się po pełnych brzuchach i poszliśmy spać. Rano wstaliśmy, a nadworny nasz kucharz przygotował śniadanie (w sumie to współczuje Marcinowi, zawsze na wyjazdach to on stoi w garach, ale raz na jakiś czas nic mu się nie stanie 😊). Jajecznica z 12 świeżych jaj i kubek kawy wszystkich wprawił w dobre humory. Spakowaliśmy się, podziękowaliśmy serdecznie gospodarzowi za miłe przyjęcie i obiecaliśmy, że damy najlepsze recenzje tego miejsca wszędzie, gdzie się da. Nie wiem jak pozostali, ale ja jeszcze tego nie zrobiłam. To miejsce jest takie odludne, klimatyczne, spokojne i ciche, bez dzikich tłumów, że chyba jednak zachowam je sobie jeszcze w tajemnicy. Więc, wy też się nie wygadajcie byle komu! 😊

A na końcu , dla leniuszków co to im się czytać nie chce, filmowe podsumowanie:

Music: Going Up The Country - Cannet Head

140 views9 comments
bottom of page